środa, 3 lutego 2010

Wulkan po raz drugi

Niezmiernie ciezko bedzie opisac wydarzenia minionego weekendu w kilku zdaniach. Bedziemy musieli, niestety, ograniczyc sie do kilku najwazniejszych informacji.

Do wyprawy zaczelismy przygotowywac sie juz w grudniu robiac sprawunki najbardziej potrzebnego sprzetu. Do konca nie wiedzielismy kiedy uda nam sie wykorzystac zakupiony sprzet (zwlaszcza nowiutkie buty i… moje ulubione-raki). Zalezalo nam, aby udac sie na wulkan jeszcze przed zakonczeniem pracy tj.31 marca, a to dlatego, ze caly sprzet troche wazy i nie chcielismy go ze soba dzwigac podczas naszej miesiecznej wedrowki po Meksyku przewidzianej na kwiecien.

Okazja nadarzyla sie w miare predko po przyjezdzie, kiedy dowiedzielismy sie o dluzszym weekendzie przypadajacym na poczatek lutego. Tak wiec, w piatek 29 stycznia, tuz po pracy, ruszylismy w strone Puebli z zamiarem zdobycia 3 gory Meksyku, a wlasciwie wulkanu Iztaccihuatl o wysokosci 5230 m n.p.m.

W piatek dotarlismy do miejscowosci Amecameca, polozonej tuz pod wulkanami, gdzie spedzilismy noc w hotelu na rynku. Byla to jedna z najgorszych nocy w zyciu, okropiona dziwnymi nocnymi dzwiekami, bezsennoscia oraz porannym zapachem marihuany wydobywajacym sie na korytarz z pokoju panow o dosc wysokiej sredniej wieku. Po opuszczeniu tego zadatku brudu i grzechu posilismy sie na rynku pysznymi tortami patrzac na wulkan ponad miastem.



Wg naszych zalozen w sobote mielismy dojechac na wysokosc 4004m i zostawić auto na parkingu La Joya, a następnie wspiac sie do Refugio Nuevo „El 19” (ok.4700m npm). Tam planowalismy spedzic jedna noc przed niedzielnym wyruszeniem na podboj szczytu. Niestety nasz plan juz od poczatku nieco zawiodl, kiedy to okazalo sie, ze ze wzgledu na przewidywane opady sniegu, powinnismy zostawic samochod ponad parkingiem, na wzniesieniu, abysmy nie mieli problemow z opuszczeniem parkingu po powrocie (na zdjeciu za moimi plecami).




Troche zdziwily nas te srodki ostroznosci, jako, ze sniegu na tej wysokosci i tak bylo juz sporo. Ostatnim razem musielismy sie ladnie powspinac zanim wypatrzylismy snieg. Poza tym bardziej martwila nas mgla, gdyz w przeciwienstwie do sniegu proszacego z nieba, to ona sprawiala, ze nie widzielismy sciezki. Dosc szybko zreszta, bezwiednie, zeszlismy ze szlaku co pozwolilo nam podziwiac spowita we mgle przyrode. Jednak troche wysilku kosztowal nas powrot na trase (dobrze ze mgla nie wyglusza ludzkich glosow).

Raz po raz moglismy podziwiac kaktusy w sniegu:





W koncu, dostrzeglismy sciezke i turystow i tam tez na chwilke przysiedlismy w celu nabrania oddechu.





Pogoda zdecydowala nas nie rozpieszczac. Im wyzej tym wiecej platkow spadalo na nasze twarze.



A w okolicach miejsca gdzie ostatnio odpuscilimy marsz (w dole za moimi plecami), oprocz sniegu pojawil sie takze lodowaty wiatr.



Od tego momentu zaczela sie juz prawdziwa walka z zywiolem w jaki ten wiatr sie przeksztalcil. Poza drobinkami lodu, ktore wicher unosil ze soba, a ktore bez litosci siekaly nas po twarzy, doskwierala nam takze spadajaca temperatura. Co gorsza, wzmagajace sie opady sniegu przykryly cala sciezke, uniemozliwiajac nam dokladne oszacowanie kierunku. Dobrze, ze co jakis czas mijaly nas grupki turystow idace z naprzeciwka, zostawiajac po sobie swieze slady.

Po najgorszym dotychczasowym podejsciu zatrzymalismy sie bezwiednie w miejscu, gdzie snieg opadal na kamienie, co uniemozliwialo odnalezienie drogi. Gesta mgla nie pozwolila nam dojrzec zadnej wskazowki prowadzacej do znajdujacego sie ponoc niedaleko Refugio. Pawel zmeczony i po czesci zrezygnowany, wdrapal sie jeszcze na ostatnie wzniesienie dzielace nas od schronu, gdzie cudem, dzieki chwilowemu ustapieniu mgly, ujrzal bunkier calkowcie pokryty sniegiem.



Jako pierwsi dotarlismy do schronu, ktory nawet w srodku przypominal o temperaturze na zewnatrz.



Tej nocy dal on schronienie dwudziestce przemarznietych do kosci i zmoknietych wloczegow, ktorzy marzenia o ataku na szczyt musieli odlozyc na bardziej sprzyjajacy czas. Sluchajac wiatru szalejacego na zewnatrz, sluchalismy opowiesci doswiadczonych alpinistow. Niektorzy z nich pokonywali te trase ok 200 razy w przeciagu ostatnich 10 lat (przewodnicy) i nigdy nie spotkali sie z takimi warunkami. Dzieki ich zyczliwosci, moglismy skorzystac z ich pomocy w zejsciu na parking. W takich warunkach i przy tak marnej widocznosci sami nigdy nie doszlibysmy tam tak szybko.

Juz z samego rana przygotowalismy sie do zejscia. Po krotkiej sesji zdjeciowej oraz przygotowaniu sprzetu, moglismy rozpoczac droge w dol.









Dla kogos tak niedoswiadczonego jak ja, bylo to naprawde wielkie przezycie. Pierwsza wizyta w gorach wysokich nie nalezy zapewne do najbardziej udanych. Jednak Iztaccihuatl czyli Biala Dama podziekowala mi pobitym rekordem wysokosci (bylismy na 4700m npm) oraz krajobrazami godnymi jej imienia:







Pawla natomiast nagrodzila testem na dobra forme, ktora przeszedl bez zarzutu i jedna z piekniejszych sesji zdjeciowych ;)





Po dwoch godzinach dosc zdecydowanego marszu nadszedl moment oswobodzenia sie z rakow i pozegnania ze znajomymi zapoznanymi w schronie.



Byl to tez czas powrotu do rzeczywistosci, ktora snieg zna tylko z opowiadan lub widokowek.

2 komentarze:

  1. Fantastyczne podejście. Tylko pozazdrościć. Nawet fakt, że nie dotarliście do szczytu nie ma wielkiego znaczenia. Wspaniała wyprawa. Gratuluję.

    OdpowiedzUsuń
  2. No coz, ponoc do 3 razy sztuka

    OdpowiedzUsuń